Ålesund – Internety głoszą, że
jedno z najpiękniejszych miast w Norwegii i ciężko się z tym nie zgodzić. Niedosyt po 2 dniach
podróży jest taki, że Ålesund pojawi się na celu mojej podróży na pewno jeszcze
nie raz.
Pomysł na Ålesund wypadł trochę
spontanicznie. Dla O., wrzesień był ostatnim podrygiem wolności przed
rozpoczęciem studiów, a dla mnie, to AŻ DWA MIESIĄCE bez żadnego wypadu. Tanie
loty tylko dobiły targu: 78 zł w dwie strony za osobę (WizzAir Discount Club).
Dodatkowym kosztem i przygotowaniem, była inwestycja w ciepłe śpiwory –
wrzesień, to dosyć kapryśny czas w krainie Trolli, więc wolałyśmy być
przygotowane na wszystko podczas naszej niskobudżetowej wyprawy... Prognozy mówiły jasno: deszcz, deszcz, deszcz. Mimo
posiadania już spoko kurtek na trudne warunki, stwierdziłyśmy, że lepiej
jeszcze dorzucić lekką i najtańszą przeciwdeszczówkę z naszej ulubionej
sportowej sieci na D.
22 września, godzina 17:55.
Jesteśmy już pod odprawie i kontroli. Wszystko startuje planowo, tylko jeszcze
nie wiemy, że to będzie jeden z nielicznych punktów, który planu będzie się
trzymał…
Lądujemy w Ålesund około 20:00.
Mamy 20 minut na odebranie plecaków z taśmy i złapanie autobusu o normalnej
porze (i cenie). Pierwsze walizki pojawiają się na ciągu i… czerwona lampka,
PIIIIIK, PIIIIIK, PIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIK. Taśma się zepsuła. Po kilku minutach
pojawia się obsługa, która postanawia wjechać wózkami bagażowymi na halę
odbioru. Mijają kolejne cenne minuty, z delikatnego deszczu na zewnątrz,
zaczyna robić się ulewa, a nam przed oczami wybija godzina odjazdu autobusu.
Zaczęłyśmy planować już rozbicie noclegu w okolicach lotniska – nic innego nam
nie pozostało. W momencie wjazdu wózków na halę, taśma bagażowa postanowiła
ruszyć… Obsługa zaczęła przerzucać walizki z powrotem na taśmę – WTF.
Oczywiście nasze plecaki musiały być tymi ostatnimi.
Po zarzuceniu bagażu na plecy,
wyrwałyśmy od razu na terminal autobusowy. Zauważyłyśmy nasz autobus i nie
myśląc ani chwili wskoczyłyśmy na pokład. Pierwszy ból dla kieszeni – bilet
kosztował dwa razy tyle, co miał – czy dlatego, że czekał, czy był podstawiony
inny przez zaistniałe opóźnienia – nie wiemy do dzisiaj. Finalnie: 94 NOK za
osobę, mimo że planner podróży mówił o 47 NOK. Ale miałyśmy już tak dosyć tej
pogody i pecha, że usiadłyśmy z ulgą w suchym i ciepłym miejscu. Najgorsze i
tak przed nami – szukanie noclegu w tej ulewie i totalnych ciemnościach.
O tym, że będziemy spać na wyspie
Hessa, wiedziałyśmy jeszcze przed wylotem. Pierwotnie miałyśmy udać się na
wzgórze Sukkertoppen i tam się rozbić. Ale przez zaistniałą sytuację
wiedziałyśmy, że włażenie na jakiekolwiek wzgórze w taką pogodę mija się celem
i musimy szukać czegoś bardziej przyziemnego. Wysiadłyśmy na przystanku Hessa
Skole (wcześniej przesiadłyśmy się na bardzo kolorowym przystanku Campus).
Zaczęłyśmy się włóczyć po okolicy, ale oprócz budynków szkolnych, boisk i
wszechobecnych skarp i skał, nie było widać nic. Wiatr z deszczem zacinał,
ciemność ratowało kilka latarni i nasze czołówki. Postanowiłyśmy rozejrzeć się
po terenie szkoły. Była sobota, co dawało nam większy spokój jeśli chodzi o
rozbicie, bo nikogo tu się nie spodziewałyśmy kolejnego dnia.
przystanek Campus :) |
Nie zważając na ewentualne
konsekwencje, zrzuciłyśmy plecaki za dosyć dużym budynkiem – nie było nas widać
od strony ulicy, jedynie mieszkańcy domów położonych kilkadziesiąt metrów w dół
od skarpy, mogliby mieć jakieś „ALE”. Jednak liczyłyśmy na litość w związku z
fatalnymi warunkami pogodowymi. Mimo że obóz rozstawiłyśmy błyskawicznie, to
deszcz był tak mocny, że wszystko zdążyło przemoknąć do ostatniej nitki. My
jednak marzyłyśmy już tylko o tym, żeby się położyć i przebrać w suche ciuchy.
Poukładałyśmy wszystko w namiocie tak, żeby w miarę wyschło do rana, chociaż cudów
nie oczekiwałyśmy. Upragniony sen nadszedł, tak nam się wydawało.
Grad, deszcz, wiatr. Koncert
walącego naprzemiennie gradu i deszczu na featuringu z szarpiącym tropik
wiatrem – noc pełna atrakcji zagwarantowana. Jednak Norwegia ma jedno do siebie
– jest pełna zaskoczeń. Gdy rano otworzyłam namiot i ujrzałam widok przed nami,
japa sama mi się śmiała. Otóż w nocnym ferworze rozkładania namiotu, nawet nie
skupiłyśmy się na tym, co dookoła nas. Druga sprawa, że było tak ciemno +
ściana deszczu. Przed oczami ukazały nam się przepiękne fjordy, słońce i w
oddali nadchodząca kolejna chmura z deszczem. Leżałyśmy tak przez chwilę z
nogami wywalonymi przed namiot i strzelałyśmy foty, korzystając z dobrej aury.
Przed nosem przejechał nam na rowerze Norweg Senior z Norwegiem Juniorem
rzucając wesołe i pokrzepiające „Hi!”. Cieplej się na sercu robi, gdy słyszysz
w obcym kraju, po podłej nocy, takie miłe powitanie, szczególnie jak śpisz w
namiocie jak ostatni menel. Czasem nadal nie mogę wyjść z podziwu otwartości i
luzu Wikingów.
chwila spokoju po przebudzeniu |
Chmura doszła nad nasz namiot,
więc stwierdziłyśmy, że czas na śniadanie. Dosyć leniwie zabierałyśmy się za
wszystko, bo w sumie nic nas nie goniło. Plany i tak szlag trafił, bo według
nich powinnyśmy być w okolicach Sukkertoppen i zaczynać już trekking po szlaku,
a następnie kierować się na prom na wyspę Godøy.
i po spokoju... |
Po ogarnięciu rzeczy, czekałyśmy
tylko na „okienko pogodowe”, żeby zwinąć namiot. Poszło dosyć sprawnie, więc
porobiłyśmy jeszcze kilka zdjęć, póki chmury wszystkiego nie zakryły i ruszyłyśmy przed siebie. Odpuściłyśmy sobie
włażenie na szlak – O. zaczęło brać jakieś choróbsko, a pogoda nie zamierzała
odpuścić. Jeśli w ogóle pokazywały się jakieś ciepłe promienie, to zaraz
przychodziło załamanie. Kalejdoskop. Zdecydowałyśmy, że odhaczymy przynajmniej
jeden punkt z planu – oceanarium Atlanterhavsparken. Znajduje się ono na wyspie
Hessa, więc postanowiłyśmy zrobić sobie spacer. Trwał on jakieś 30 minut, z
czterema oberwaniami chmury w trakcie, w tym jednej gradowej.
droga prowadząca do Akvarium |
Zaskakującym momentem spaceru,
jest przejście dosyć długiego etapu wśród typowych norweskich zabudowań, po
czym naszym oczom ukazuje się znak z grafiką ludzika z plecakiem, a za nim
swego rodzaju park i obijające się od skały fale Morza Norweskiego. Coś
pięknego! Takie widoki zawsze wynagradzają trudy podróży. Ledwo minęłyśmy
barierki wyznaczające początek szlaku, a już zapadła decyzja, że tu będziemy
spały. To miejsce kupiło nas totalnie, a co najważniejsze, było niedaleko od
naszego celu, czyli oceanarium, więc nie musiałyśmy się nigdzie spieszyć.
Dotarłyśmy do Akvarium. Drugi ból
dla kieszeni – bilety: 90 NOK za osobę. Ale to była najlepsza alternatywa dla
spędzenia dnia produktywnie bez zmoknięcia i przemarznięcia. Już na wejściu
spotkało nas miłe zaskoczenie – Pani kasująca nas za bilety, zapytała, czy nie
chcemy zostawić naszych plecaków w ich pomieszczeniu socjalnym, bo po co mamy
je nosić przez parę godzin. Z ogromną radością zrzuciłyśmy toboły, mokre ciuchy
i w podręczną torbę spakowałyśmy tylko jedzenie, portfele i sprzęt foto.
Pierwszy cel – herbata! Płacisz jak za zboże, ale do dwudniowych kanapek z
pasztetem, to prawie jak kawior na łososiu. Norweskim.
poznajcie się - herbata za miljony monet |
Usiadłyśmy sobie w części restauracyjnej, ciesząc się chwilą
relaksu, aż tu nagle… PIIIIIIK, PIIIIIIIIIK, PIIIIIIIIIIIIIIIIK. Z jednego z
korytarzy wybiega kilkadziesiąt osób. Kolejne podnoszą się od stolików i udają
w kierunku wyjścia. Tylko ci, którzy podobnie jak my, nie rozumieją komunikatu
lecącego w oddali, siedzą nadal w osłupieniu. Nagle przybiega Pani z obsługi,
ta miła, co nas uwolniła od plecaków i mówi, że musimy wyjść, bo to EWAKUACJA.
Skumajcie to – przeżyłam w swoim
życiu kilka ewakuacji, wszystkie były próbne, w pracy w ramach ćwiczeń.
Przyjechałam do Norwegii na wypoczynek, a tu każą mi wyjść na ziąb i deszcz, a
przecież wszystkie grubsze ciuchy zostawiłam w pomieszczeniu pracowniczym, żeby
tego nie dźwigać!
Na szczęście znana nam Pani
wróciła po chwili z dobrą nowiną. Na kuchni spalił się jakiś kotlet, czy coś,
więc uruchomiły się odpowiednie alarmy. Po kilku minutach mogliśmy wrócić do
zwiedzania. Razem z O. zaczęłyśmy się już śmiać z tego pecha i zastanawiać, co
jeszcze nas spotka.
Zaczęłyśmy zwiedzanie oceanarium.
Na początku nie robiło na nas wielkiego wrażenia, ale okazało się, że w budynku
jest wiele misternie skonstruowanych korytarzy, które prowadzą do kolejnych
morskich stworzeń. Największe wrażenie robi ogromne akwarium, na wysokość
całego pomieszczenia, w którym pływają ryby różnych gatunków i płaszczki. Istny
raj dla dzieci, które latają z prawa do lewa za zwierzakami. Dla fotografa też
nie lada gratka, więc było to miejsce, w którym spędziłyśmy najwięcej czasu. Ostatnim
punktem było odwiedzenie fok, które żyją w zbiorniku na zewnątrz, jednak
koleżanki nie były zbyt zainteresowane poznaniem.
Z Akvarium wyszłyśmy praktycznie
kilka minut przed zamknięciem. Odebrałyśmy nasze toboły i ruszyłyśmy w
poszukiwaniu noclegu. Po wyjściu z budynku skręciłyśmy w prawo, w drogę, którą
przyszłyśmy. Po kilkuminutowym spacerze, znalazłyśmy dogodne miejsce, jednak
odstraszył nas zdezelowany i porzucony namiot w pobliżu. W tym samym momencie
podszedł do nas starszy Pan i powiedział, że dobre miejsce na dzikie spanie,
jest po lewej stronie od oceanarium i jest tam nawet toaleta! Kolejny dowód na
to, że Norwegowie, to cudni ludzie!
Zawróciłyśmy na drogę prowadzącą
do Akvarium, minęłyśmy je i po kilku minutach byłyśmy na malowniczo położonej
polance, z widokiem na morze i otaczające wyspy. O. poszła sprawdzić teren i
istnienie obiecanej toalety. Sprawdzone! Miejsce idealne. Po rozłożeniu
namiotu, zabrałam się za rozpalanie ogniska. Pogoda była całkiem znośna, więc
dopóki nie zapowiadało się na deszcz, mogłam walczyć z próbą przygotowania
czegoś ciepłego. Oczywiście jedynym suchym materiałem, który nadawał się do
podpalenia, była podpałka przywieziona z Polski i kilka kawałków drewna
znalezionych pod wspomnianą toaletą. Wyglądała na świeżo wybudowaną, więc sporo
materiałów budowlanych leżało dookoła, jednak deszcz zrobił swoje. To było
najdłużej rozpalane przeze mnie ognisko w życiu. Kilka razy deszcz i grad były
tak mocne, że musiałam chować się do namiotu, a mimo skrzętnie zbudowanej z
kamieni konstrukcji, która miała chronić ognisko, musiałam rozpalać je za
każdym razem od nowa. Jednak motywacja, żeby zjeść ciepły kisiel, była tak
duża, że nie odpuściłam. Po około 3 godzinach suszenia drewna, dmuchania i
kombinowania udało nam się zrobić po kubku gorącego, pysznego i… wędzonego
kisielu. Uwierzcie mi, że w takich warunkach, nawet specyficzna wędzonka nie
przeszkadza. Na koniec, dzień uraczył nas jeszcze wspaniałym zachodem słońca.
Szybki bieg na brzeg klifu, żeby zrobić kilka zdjęć i człowiek może się położyć
spać spełniony.
lepszego miejsca na nocleg nie mogłyśmy znaleźć |
takie niebo nie zwiastuje niczego dobrego |
pierwszy ciepły posiłek od dwóch dni - in progress |
Ironia: kilka godzin rozpalałam ognisko, a jak próbowałam je
zgasić, to tliło się do samego rana (mimo deszczu i gradu w nocy).
Rano
obudziłyśmy się ze Słońcem nad głową i myślą, żeby skorzystać z wciąż gorącego
paleniska, ale nauczone obserwacjami chmur w Norwegii, zauważyłyśmy, że znad
Godøy idzie potężna ulewa, więc nie ma co ryzykować. Szybkie śniadanie,
pakowanie ekwipunku, sprzątnięcie po obozowisku. Przeczekałyśmy jeszcze chmurę
i ruszyłyśmy na autobus. Czas na ostatni punkt i tak już rozszarpanego planu –
zwiedzanie Ålesund! Kierowałyśmy się do centrum Hessy na przystanek autobusowy,
ale mijając Akvarium, zauważyłyśmy, że na parkingu stoi autobus miejski. Szybko
sprawdziłam o której odjeżdża i czy jedzie w naszym kierunku – minuta do
odjazdu! Pędem rzuciłyśmy się w stronę autobusu i w ostatniej chwili
wskoczyłyśmy na pokład. 37 NOK za osobę, czyli standardowa cena za komunikację
w Ålesund. Tym razem bez niespodzianek i z wyjątkowym szczęściem.
poranek idealny! |
żegnamy się z Hessą! |
widok na Godøy |
Po kilkunastu minutach byłyśmy w
centrum. Wysiadłyśmy na przystanku Sunnmørsposten, z którego
widać punkt widokowy Aksla. Zanim wyruszyłyśmy na górę, poszłyśmy na rozeznanie
terenu i przystanku, z którego odjeżdża autobus na lotnisko – w Ålesund, to
dosyć ważne, żeby orientować się, gdzie co odjeżdża, ponieważ autobusy nie
zatrzymują się na każdym przystanku. Druga sprawa, nie każdy przystanek jest
podpisany, więc czasem po prostu lepiej wiedzieć przy jakim punkcie
strategicznym się znajdujemy.
Wstąpiłyśmy też do
KIWI, czyli norweskiego odpowiednika naszej Biedronki. Kupiłyśmy najdroższą
butelkę wody w życiu i rozpoczęłyśmy żmudne zdobywanie 400 stopni w górę. Zanim
wejdziecie na odpowiednie, białe schody prowadzące na punkt widokowy,
przechodzicie przez mały park, który też znajduje się na wzgórzu. Potem
napotykacie informację o liczbie schodów oraz co jakiś czas, numer
wygrawerowany na schodku, żebyście wiedzieli ile jeszcze przed Wami. Mniej
więcej w połowie drogi wchodzimy na Byrampen, czyli charakterystyczny, oszklony
balkonik. Tam obowiązkowe fotki i po chwili ruszamy do góry. Wchodzimy w końcu
na samą górę, gdzie znajduje się restauracja z przepięknymi widokami, ale
jeszcze lepsze znajdziecie na tarasie na górze. Można z niego obserwować Ålesund i okoliczne wyspy z każdej strony. Na sam koniec, sprzyjało nam już
tyle szczęścia, że mogłyśmy podziwiać te widoki przy grzejącym Słońcu i wypić
gorącą kawę z widokiem na Norweskie Alpy, czyli Sunnmørsalpene, których
ośnieżone szczyty przebijały się między chmurami.
jeszcze trochę :) |
Przez godzinę
robiłyśmy foty, chillowałyśmy na tarasie
i cieszyłyśmy się widokami. Ålesund nas naprawdę zaskoczyło – najbardziej chyba
mnogością możliwości jeśli chodzi o atrakcje. Nie tylko zwiedzanie secesyjnej
architektury miasta, ale też masa punktów obowiązkowych jeśli chodzi o okolice: Godøy, Alnes, Runde, a dla miłośników gór,
oczywiście skandynawskie Alpy!
Zostało nam kilka
godzin do odlotu, więc postanowiłyśmy jeszcze pospacerować po mieście. Ledwo
zeszłyśmy z góry, a już byłyśmy głodne, więc szukałyśmy jakiegoś spotu, żeby
przysiąść i wciągnąć resztę puszek, które zalegały nam w plecakach. Kilka minut
drogi od zejścia z Aksla, znalazłyśmy hotel i pobliski parking. Usiadłyśmy tam
i zaczęłyśmy szamkę. Po chwili zauważyłyśmy, że w naszą stronę – dosłownie –
zmierza ogromny prom. Zaczął trąbić swoim charakterystycznym promowym
klaksonem, więc przez myśl nam przeszło, że może siedzimy w nieodpowiednim
miejscu i plac na którym siedzimy, to plac przeznaczony do cumowania promu.
Jednak okazało się, że po kilku minutach zaczął skręcać, a zaledwie kilka
metrów od miejsca naszego obiadu, znajduje się port promowy.
ostatni posiłek podczas tej podróży :D |
Opróżniłyśmy puszki z paprykarzem i makrelą, zjadłyśmy resztę bułek i ruszyłyśmy na ostatni spacer po Ålesund. Na szczęście do samego końca sprzyjała nam fajna aura. Nie miałyśmy okazji niestety zobaczyć wszystkiego i z dużym żalem mijałam port, w którym cumują promy na Godøy, z którego nie skorzystałyśmy, ale przecież nic straconego! Wrócimy tu jeszcze!